Do Deshnok przybywamy z godzinnym opóznieniem, wysiadamy jako jedyni na stacji. Cisza i spokój, grupa chłopaczków podchodzi i pyta się skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itp. Na koniec proszą o wspólne zdjęcie:) Od stacji do Świątyni Kari Matii jest kilka minut, miasteczko jakby opustoszałe. Tylko kilka krów i psów mijamy na drodze. Podchodzimy do przechowalni butów, oddajemy plecaki i obuwie i możemy wchodzić. Do świątyni trzeba wchodzić , albo boso, lub w skarpetkach. Ja się wcześniej zaopatrzyłem w grube wkładki, które wsadziłem do skarpety. Mam fobie na szczury i karaluchy, ale nawet się nie zastanawiam. Tym miejscem zaraziła mnie moja idolka Martyna Wojciechowska, po Jej wizycie zapragnąłem też tam być. No i jestem. Przy wejściu trzeba zapłacić 10 rupii, za aparat. Z zewnątrz całość wygląda bardzo niepozornie. Na dziedzińcu, przebiega kilka małych gryzoni, i myślę tylko tyle? Odwracam głowę i ... stoi misa z mlekiem, wokół maleństwa grzecznie się poją. Szczury są wszędzie, na kratach, pod nogami. Spodziewałem się ich większych rozmiarów, a to takie nasze małe myszki. Wchodzimy wewnątrz i tam już stosunkowo jest ich więcej, trzeba uważać żeby nie nadepnąć na stworzenie:) Wychodzimy na dziedziniec wewnątrz, tam kolejna misa i wszędzie czarno:) Skaczą i są zwinne. Tu wyskakują z dziury, kawałek dalej śpią wtulone na szmacie. Kawałek dalej leży już nieżywy, kładę plecak na ziemię ide dalej, a mój plecak z szarego nagle jest czarny i się rusza:) Byłem mile zaskoczony, bo tym razem moje fobie, zostały chyba uleczone :) Nie powiem , że polubiłem szczury, ale te są ok. DO świątyni co chwilę wchodzą wierni, całują posadzkę i sie modlą. Jedna rodzina podchodzi do nas i zagaduje. Bardzo miło spędzony czas.Specjalnie jechaliśmy całą noc, żeby zobaczyć to " dziwne miejsce".
Odbieramy plecaki, idziemy na herbatę, kupuje obrazek Kari Mati i idziemy w kierunku dworca kolejowego.Pociąg do Bikaneru, jest dopiero za kilka godzin, więc decydujemy się jechać autobusem. Zanim o tym pomyślałem staje autobus i chłopaki się pytają gdzie jedziemy. Wskakujemy i siedzimy obok kierowcy. Wszyscy się na nas gapią i szczelają foty telefonem. Droga do Bikaneru minęła nawet nie wiem kiedy:)